Dowódca 45. Brygady Ołeh Fajdiuk
OLGA KIRYLENKO, DMYTRO LARIN, UkrAIŃSKA PRAWDA, 7 LUTEGO 2023 ROKU
(Tytuł oryginalny: Комбриг 45-ої бригади Олег Файдюк: Нам однозначно треба більше гармат, https://www.pravda.com.ua/articles/2023/02/7/7388192/)
Wojna rosyjsko-ukraińska, a właściwie jej gorąca faza po 24 lutego [2022 roku – T.L.], wielokrotnie nazywana była „wojną artylerii”. Armia rosyjska, która obiektywnie ma więcej uzbrojenia i amunicji, podczas ofensywy bombarduje ukraińskie miasta i wsie najróżniejszymi kalibrami. Albo, jak mówią wojskowi, „strzela na kwadraty”. Pod ogromnym ogniowym naciskiem przeciwnika armia ukraińska wycofywała się z największych miast obwodu ługańskiego: Rubiżnego, Siewierodoniecka i Lisiczańska. Brak wsparcia artyleryjskiego dotkliwie odczuwała piechota zajmująca pozycje w Piskach – na przedmieściu Doniecka.
Teraz rosyjska artyleria ostrzeliwuje Wuhłedar i, oczywiście, bombarduje ukraińskie pozycje na najbardziej koszmarnym kierunku – bachmuckim. Czym ukraińska artyleria, która od kilku miesięcy jest wzmacniana zachodnim uzbrojeniem, może przeciwstawić się okupantom i jak to działa?
Podczas ostatniej podróży służbowej do obwodu donieckiego dziennikarze UP dowiedzieli się o tym od dowódcy 45. Samodzielnej Brygady Artylerii, pułkownika Ołeha Fajdiuka. Część jego brygady działa obecnie w rejonie Bachmutu, a w szczególności pomagała w obronie Sołedaru. Spotkaliśmy się z pułkownikiem Fajdiukiem kilkadziesiąt kilometrów od frontu, w pomieszczeniu, które służy jako punkt kierowania ogniem. Jest to mały pokój dla 3-6 osób, monitorujący sytuację operacyjną i pracę artylerii za pomocą transmisji z dronów. Wszyscy obecni, z wyjątkiem samego Fajdiuka, przed 24 lutego byli cywilami.
Uwaga tłumacza: Dla ułatwienia odbioru tekstu, wypowiedzi uczestników oznaczono w następujący sposób: pytania „Ukraińskiej Prawdy” – pogrubione, przypisy – (UP), przypisy tłumacza – [].
Rekrutacja brygady artylerii „z marszu”
– 24 lutego w pańskiej brygadzie, która miała wówczas status rezerwowej, były 52 osoby. Czy pamięta Pan, jak wyglądały pierwsze dni inwazji?
– Do ostatniej chwili nie wierzyłem, że do tej niej dojdzie. Zgodnie z regulaminami bojowymi stosunek sił i środków był niewystarczający do zajęcia takiego kraju jak nasz. A kiedy rozpoczęła się inwazja, natychmiast przybyłem na służbę i otrzymałem dyrektywę, o rozwinięciu brygady do etatu czasu wojny. Wszystko było tak intensywne, że nawet nie pamiętam, o czym wtedy myślałem. Myślę, że najważniejszy był dobór ludzi. Chciałem wziąć najbardziej zmotywowanych. Nawet jeśli żołnierz lub oficer nie miał odpowiedniej specjalności wojskowej, ale naprawdę chciał się nauczyć czegoś nowego, był mniej lub bardziej rozwinięty intelektualnie i nie był alkoholikiem, ani narkomanem – brałem go. Oto chłopcy, siedzący teraz za tobą (wskazuje głową na żołnierzy, którzy podczas wywiadu pracują za naszymi plecami – UP), którzy wcześniej nie mieli nic wspólnego z artylerią. A teraz przeszkolili się, więc mam czas na wywiad z wami, podczas gdy oni kontrolują ogień artyleryjski.
– Do „etatu czasu wojny” – to oznacza co najmniej ilu ludzi?
– Nie mogę podać dokładnych liczb, powiedzmy – do 2,5 tysiąca.
– Jak wyglądała selekcja: czy ludzie przychodzili do wojskowego biura werbunkowego, które ich „przesiewało”, a potem wybieraliście ludzi do swojego zespołu?
– Tak. Z wojskowych biur werbunkowych przywożono ludzi – po 5, 10, 30. Starałem się rozmawiać prawie z każdym. Ustawiałem ich w jednym szeregu, pytałem czy są gotowi, czy nie gotowi; jeśli nie byli gotowi, mogli odejść. Pytali: „A co się z nami potem stanie?”, ponieważ niektórzy bali się, że zostaną przeciwko nim wszczęte sprawy karne i tak dalej… Powiedziałem im, że nic, powiedzcie w biurze werbunkowym,
że nie zostaliście przyjęci, idźcie do OT. Chłopaki przyszli w dżinsach, w trampkach, tylko nie w szortach, bo było zimno (uśmiech – UP). Sami przebraliśmy tych ludzi, wciągnęliśmy na ewidencję – zastępca ds. tyłowych od razu wykonał dobrą robotę i jestem mu bardzo wdzięczny. Był oficerem zawodowym, przeszedł na emeryturę, spędził na niej 3 lub 4 miesiące i wrócił do służby. Miał telefony, kontakty.
– Ile czasu zajęło panu przekształcenie w artylerzystę mężczyzny w trampkach i dżinsach, który kilka godzin temu żył cywilnym życiem?
– Przede wszystkim mieliśmy bardzo ograniczone terminy. Po drugie, pierwszego dnia przyszli do nas najbardziej zmotywowani ludzie, co miało na to duży wpływ. Dlatego w ciągu 10-14 dni byliśmy gotowi do wzięcia udziału w działaniach wojennych. Uczyliśmy się bardzo szybko. Na pewno dużą rolę odegrał fakt, że zgłosiło się do nas wielu informatyków. Wyjaśnienie specyfiki pracy w punkcie rozpoznania artyleryjskiego i w punkcie kierowania ogniem zajęło im 2-4 dni.
Dowódca 45. Samodzielnej Brygady Artylerii płk Ołeh Fajdiuk (wszystkie zdjęcia: D. Łarin)
– A jeśli mówimy o ludziach, którzy pracują bezpośrednio przy haubicach, to im też wystarczyły dwa tygodnie?
–Tak. Wszystko zależy od nauczycieli. Zajęcia prowadził osobiście dowódca 59. dywizjonu, podpułkownik Czurbanow, który jest bardzo dobrym metodykiem. Miał też dwóch inteligentnych dowódców baterii, którzy walczyli od 2014 do 2016 roku, podczas pierwszej mobilizacji. Sami wrócili do nas na wezwanie telefoniczne. Dzięki temu łatwiej było wyszkolić celowniczego, dowódcę działa w ciągu dwóch tygodni.
W 2006 roku, kiedy byłem jeszcze dowódcą baterii i jeździliśmy na poligon na półtora miesiąca w roku, nikt specjalnie nie angażował się w szkolenie bojowe. Żołnierze maszerowali w szyku, sprzątali teren, bielili [krawężniki]… Czasami strzelali. Teraz, ja lub którykolwiek z oficerów zawodowych, którzy walczyli przez co najmniej pół roku, możemy z przeciętnego obywatela przygotować celowniczego w dwa tygodnie. Niezależnie od tego, kim jest w cywilu – informatykiem, dozorcą, menedżerem. Innym przykładem jest czas, potrzebny naszym żołnierzom na opanowanie zachodniego uzbrojenia. Bardziej precyzyjnie, należałoby powiedzieć nie „zachodni”, ale „próbki dostarczone przez partnerów”. Ci sami Francuzi lub Amerykanie na szkolenie na M777 (amerykańska haubica ciągniona – UP) potrzebują sześciu miesięcy. Naszym zajmuje to 2-3 tygodnie.
Kierunek zaporoski, uzbrojenie i brak amunicji
– Po przyjęciu ludzi brygada została przydzielona na różne kierunki: obwód kijowski, Krzywy Róg, Zaporoże?
–Tak. Jeden dywizjon [62. dah] pojechał do Kijowa, drugi do Charkowa [64. dah], trzeci do Krzywego Rogu [57. dah], a czwarty [59. dah] – do Zaporoża. [87.] Dywizjon przeciwpancerny początkowo znajdował się pod Kijowem, rozpoczął [tam] służbę 4 marca, a następnie również udał się do Charkowa.
– Wiele już powiedziano o kampanii kijowskiej i charkowskiej. Ale znacznie mniej mówi się o zatrzymaniu ofensywy na Krzywy Róg i Zaporoże. Co dokładnie robiliście na tych terenach, na jakiej granicy „spotkaliście” okupantów i jak ogólnie rozwijały się tam działania bojowe?
– Opowiem o Zaporożu, ponieważ byłem tam osobiście. Trzeciego dnia po przybyciu do Zaporoża zaczęliśmy wykonywać zadania bojowe z rażeniem ogniowym przeciwnika. 12 marca oddaliśmy pierwszy wystrzał z armaty.
– Z jakiej?
– 2A65, nazywa się „Msta-B”.
– Czyli działacie z armatami ciągnionymi?
– Tak, samobieżnych nie mamy. Specyfika naszej brygady polega na tym, że mamy działa ciągnione o dużym zasięgu rażenia. Pierwszymi [oddziałami przeciwnika], które napotkaliśmy w rejonie Hulajpola (na kierunku zaporoskim – UP) były oddziały tzw. kadyrowców. Błędem jest nazywanie ich Czeczenami, bo sami Czeczeni ich za takich nie uważają. Następnie wspieraliśmy na tym kierunku 128. [SBGór.-Szturm.] i 81. Brygadę [SBAero.] oraz 110. Brygadę OT, czyli działaliśmy w ich strefie odpowiedzialności. Dywizjon (18 haubic – UP) podzielono na baterie (po 6 haubic – UP), a każda bateria odpowiadała za własny kierunek. Jedyną rzeczą, z którą mieliśmy trudności, była odległość między bateriami.
– Była za duża?
– Duża. Zgodnie z normami bojowymi, jak to opisano w literaturze wojskowej, odległość między bateriami nie powinna przekraczać pięciu kilometrów, dziesięć – maksymalnie. A u nas wychodziło – 20, 40, 50, 60 kilometrów. Dzięki temu przeciwnik nie mógł wykonać rażenia ogniowego i zniszczyć wszystkich [dział – T.L.] jednym wystrzałem. Nie użył nawet przeciwko nam rakiet. Kto wystrzeli pocisk za 100 tysięcy (czy ile tam kosztuje „Iskander”) na jedno działo? Oznacza to, że były tylko pojedynki artyleryjskie – kto kogo złapie na maksymalnym zasięgu.
– Czyli waszym zadaniem było powstrzymanie ogniem Kadyrowców nacierających z Krymu i uniemożliwienie im posuwania się na północ, do Zaporoża?
– Nie. Kiedy tam dotarliśmy, nasze oddziały bojowe – bo jesteśmy częścią Korpusu Rezerwowego – powstrzymywały już natarcie przeciwnika z południa, z Krymu. Przybyliśmy, gdy linia [frontu – T.L.] była mniej więcej ustabilizowana. Owszem, czasami próbowali przejść do ofensywy, ale piechota, obrona przeciwlotnicza i my wszyscy ich powstrzymywaliśmy.
– Dlaczego, w przeciwieństwie do obwodów charkowskiego, donieckiego, chersońskiego i mikołajowskiego, front w obwodzie zaporoskim praktycznie zamarł od przełomu marca – kwietnia?
– Są tu dwie kwestie. Po pierwsze, zakładam, że dowództwo przeciwnika nie uważało tego kierunku za główny. W tym czasie zdobyli już Zaporoską Elektrownię Atomową, miejsce, w którym mogą robić co chcą i nikt im nic nie zrobi. Nie będziemy strzelać do elektrowni atomowej – nie przezwyciężyliśmy jeszcze konsekwencji 1986 roku [wybuchu w Czernobylskiej Elektrowni Atomowej]. Po drugie, nasza piechota była dobrze okopana, każda próba natarcia przeciwnika spotykała się z [jego.] odwrotem, a dokładniej – z rozrzuconymi po ziemi wnętrznościami. I jeszcze jedno – ukształtowanie terenu, które widoczne jest nawet w samej nazwie „Hulajpole”. Są to duże pola i plantacje z 3-4 drzewami – wszystko jest widoczne, bardzo trudno podejść niezauważonym. W Sołedarze odległość między naszymi żołnierzami a wrogiem wynosiła 100-200 metrów – to bardzo blisko. Na Zaporożu nigdy nie było to mniej niż kilometr.
– W rejonie Zaporoża, jak się okazuje, działaliście w szczerym polu – czy jest tam łatwiej powstrzymać przeciwnika?
– Tak, zidentyfikować go i powstrzymać. Bardzo rzadko docierał do naszej piechoty.
– Czy braliście udział w walkach miejskich po 24 lutego?
– Armaty nigdy nie wejdą do miasta – to samobójstwo. Oczywiście musieliśmy pomagać lub wspierać piechotę podczas operacji na obszarach zaludnionych.
– A przy okazji, na czym działają wasi przeciwpancerniacy?
– [Ppk] „Rapiry”, „Stugny”, „Korsary”, a później otrzymaliśmy „Javeliny”. Jeśli chodzi o mniejsze [ppk], to mamy „Milany” (lekkie systemy przeciwpancerne produkowane we Francji i Niemczech o zasięgu do 2 kilometrów – UP).
– Czy radzieckie działa „Rapira” nadal mają znaczenie we współczesnej wojnie?
– Już nie bardzo, są częściowo wycofywane. Nawet „Milan” jest trudny w obsłudze, a co dopiero „Rapira”. Wymaga ciągnika, co najmniej pięciu ludzi do obsługi, a to jest cel. Obecnie przechodzimy pewne zmiany i to nie tylko w naszej brygadzie. Jesteśmy na etapie pozyskiwania nowego uzbrojenia, a to oznacza zmiany w strukturze etatowej. Najpierw pojawia się konkretne uzbrojenie, a potem pod nie tworzony jest etat.
– Jak w waszej brygadzie wygląda stosunek uzbrojenia zachodniego i ukraińskiego do radzieckiego?
– Teraz – 50 na 50. Mam nadzieję, że po [konferencji w] Ramstein przezbroi się kolejny nasz dywizjon.
– Co zachodniego posiadacie? O „M777”, na przykład, wiadomo powszechnie.
– Mamy też „TRF” [155 mm haubicoarmata TRF-1] – działa francuskie. To prekursor „CAESARa”, ale ciągniony, bardzo podobny do FH70, którego, prawdopodobnie, już wszyscy widzieli.
– Czy do „TRF” można używać precyzyjnej amunicji „Excalibur”?
– Nie potrafię odpowiedzieć… Teoretycznie oczywiście tak – kaliber jest taki sam.
– Jak ocenia Pan rolę zachodniego uzbrojenia w tej wojnie? Czy Ukraina byłaby w stanie się obronić lub kontratakować bez broni z Zachodu?
– Nie chodzi o to, że zachodnia broń w zasadzie dominuje, ale w logistyce. Dlaczego zaczęliśmy używać więcej zachodniej broni? Nie tylko dlatego, że jest dokładniejsza, ponieważ oprócz zalet ma też wady. Głównym powodem jest brak radzieckiej amunicji [kalibru] 122 i 152 mm. Ponieważ na świecie są większe zasoby [amunicji kalibru] 155 mm, dlatego przeszliśmy na nią. A teraz procent zużycia [amunicji] 155 mm jest dziesięć razy wyższy niż 152 mm. Logistyka wygląda podobnie jak w I i II wojnie światowej. Kto ma większe zasoby, ten wygrywa.
– Jakiego uzbrojenia brakuje Ukrainie do zwycięstwa?
– Zdecydowanie potrzebujemy więcej dział.
– Jakich?
– To nie ma znaczenia. Opanujemy każde uzbrojenie i użyjemy go do zniszczenia wroga. Nie mamy osobistych życzeń, ponieważ rozumiemy sytuację na świecie. Nikt w Europie nie był przygotowany do walk na tak dużą skalę. Amerykanie również uzupełniają swoje zapasy i dodatkowo uruchomili fabryki „Stingerów”. Ta sama sytuacja jest z amunicją: nikt nie zgromadził tak dużych zapasów. Po zakończeniu zimnej wojny i upadku Związku Radzieckiego wszyscy myśleli, że wojny już nie będzie. Sami Niemcy, według otwartych źródeł, mieli około 300 „Leopardów”. Około 60 z nich było sprawnych, więc można było wsiąść, przekręcić kluczyk i odjechać. Mniej więcej dwa bataliony.
– Panie Ołegu, ale kiedy na całej Ukrainie płonęły magazyny przed 2014 r., a zwłaszcza po 2014 r. – w Swatowem, Bałakliji, Kaliniwce, w szczególności z pociskami kalibru 122 i 152, czy miał Pan jakiekolwiek wątpliwości, że może to być celowy sabotaż?
– Tutaj mogę tylko spekulować, a nie chcę tego robić. Mogę powiedzieć, że złe rzeczy, które się zdarzają, nie zawsze są wynikiem celowych działań. Jeśli tymczasowy magazyn amunicji nie jest odpowiednio wyposażony, nie zapewnia się środków na sprzęt przeciwpożarowy, a personel lub ochrona otrzymuje niewielkie wynagrodzenie lub otrzymuje je z opóźnieniem… Nie jest nawet konieczne, jak to trolluje się kacapów [po atakach na bazy w Rosji i na Krymie], aby „nie palić w niedozwolonych miejscach”. Nie wykluczam, że było to celowe podpalenie, ale nie można odrzucić wersji o zaniedbaniach.
Kontrofensywa w obwodzie charkowskim
– Braliście udział w kontrofensywie pod Charkowem?
– Tak, jeden z naszych dywizjonów.
– Jak było? Gdzie dokładnie pomagali piechocie, jakie zadania wykonywali?
– Pod Izjumem, 62. dywizjon. Wiele pracy wykonał także 87. dywizjon przeciwpancerny. Niestety, zginął tam sierżant Serhij Miszczenko – człowiek, który osobiście zniszczył 14 potwierdzonych czołgów [w tym 4 w jeden dzień!] i 27 pojazdów opancerzonych – w tym BWP i BTR. Złożyliśmy dokumenty do przyznania mu tytułu Bohatera Ukrainy, nie mieliśmy czasu, aby mu wręczyć gdy żył.
– Z czym działał?
– Z „Javelinem”. To był bóg, naprawdę bóg. Ma sześcioro dzieci, w ogóle mógł nie iść na wojnę. Był też samorodkiem – sam wiedział, jak trzeba działać. Już wtedy starałem się go bardziej przekonać, by uczył innych, a nie wykonywał swojej pracy sam. Ale on zawsze pędził do przodu. Powiedziałem mu: „Słuchaj, nawet w najlepszym wypadku nie możesz wykonać całej pracy sam. Wyszkol 5-10-15 ludzi, i nawet jeśli każdy z nich zlikwiduje jeden czołg lub BTR, to w sumie będzie więcej. I krok po kroku zaczął uczyć. A potem stało się tak, że Rosjanie nie mieli już pojazdów opancerzonych na linii frontu – zrozumieli, że zniszczy je zachodnia precyzyjna artyleria przeciwpancerna – i nasi ludzie musieli wejść do „szarej” strefy. Poszedł tam też Miszczenko i zginął.
– Czy podczas kontrofensywy w rejonie Charkowa udało się zdobyć jakieś trofea? 93. Brygadzie [SBZmech.] udało się w rejonie Charkowa zdobyć armatę samobieżną „Hiacynt”.
– Trofea rzadko trafiają do artylerii, bo na czele idą nasi bracia z piechoty. A tam, gdzie przeszedł Grek, Żyd nie ma nic do roboty (uśmiecha się – UP). W tej chwili nie ma w mojej brygadzie zdobycznego uzbrojenia.
– Od początku operacji charkowskiej minęło prawie pół roku. Czy może Pan trochę odkryć karty i powiedzieć nam, kiedy dowiedział się o tej operacji? Dziennikarzy bardzo zaskoczyło zarówno tempo tej operacji, jak i fakt, że była utrzymywana w tajemnicy do samego końca.
– Powiem więcej – nawet ja nie wiedziałem! To ma, że tak powiem, prawo do życia. Im więcej informacji, tym mniejsza szansa na sukces. Albo odwrotnie, jak zrobili to Amerykanie w Iraku: jeśli nie zrobisz tego i tamtego, to w takim a takim dniu zaczniemy walczyć. Oznacza to, że możesz albo zachować tajemnicę, albo zrobić coś przeciwnego do tego, co mówisz. W naszym przypadku każdy wiedział tyle, ile musiał. I, jak widzicie, zadziałało.
– To co, o wyzwoleniu Bałaklii przeczytał Pan w wiadomościach?
– Tak, mówię poważnie. Pododdziały ogniowe tak naprawdę nie widzą, gdzie działają. Nie poruszamy się razem z piechotą, a co najwyżej, jeśli dron wystartuje, możemy zobaczyć, co dzieje się online.
Teraz dron tylko szuka przeciwnika (skinięcie głową na ekran w pokoju – UP), który nie kroczy już tak dumnie jak wcześniej. Wcześniej jeńcy mówili: „Możesz iść spokojnie, ukraińska artyleria strzela krzywo”. No ale jak widzicie, oni już spokojnie nie chodzą. Osiemdziesiąt procent tego, co Magyar (Robert Brovdi, zwiadowca lotniczy, który prowadzi kanał Magyar Telegram – UP) publikuje na swoim kanale, zwłaszcza w ciągu ostatnich dwóch tygodni, to jest nasza praca. To wszystko nasza artyleria. Powiedzieliśmy mu już: jakoś podpisuj, że to my, bo nie wystrzelimy, a ty nie będziesz miał czego wysyłać (śmiech – UP).
Współdziałanie między jednostkami, a rola rozpoznania powietrznego – Czy nawiązaliście bezpośrednio współpracę z pododdziałem Magyara?
– Tak, spotkaliśmy się, omówiliśmy, czego potrzebujemy i co im odpowiada. Najważniejszą rzeczą podczas operacji bojowych prowadzonych przez jakąkolwiek jednostkę obrony powietrznej, walki elektronicznej, a zwłaszcza piechoty i artylerii, jest spotkanie, na którym omawia się współdziałanie. Bo jeśli tego nie ma…
Pilot leci, widzi cel i bez współdziałania może się okazać, że to nasza piechota. Albo odwrotnie – myślimy, że to nasi, a to przeciwnik. Albo piechota chce iść naprzód, a my musimy przenieść ogień z jednego celu na drugi, by podążali naszą drogą. Jeśli nie ma współdziałania, nadal będziesz „walił”, ale odłamki będą leciały po swoich. Podobnie jest z rozpoznaniem z powietrza: pierwszy pocisk nie zawsze trafia w cel, może spaść z boku, więc trzeba zmniejszyć przybliżenie, określić miejsce upadku, poprawić i działać dalej. A to wszystko zależy od komunikacji.
– Czy możliwe jest dziś działanie artylerii bez korygowania ognia ze strony rozpoznania powietrznego?
– Teoretycznie tak, ale nie jest to wskazane. Bez korekty działamy w wyjątkowych przypadkach. Nawet według standardów NATO, zgodnie z regulaminem artylerii polowej armii USA – nie strzela się do celu, który nie jest obserwowany. Burżuje umieją liczyć pieniądze i obliczyli, że jest to bardzo kosztowne.
– Natomiast Rosjanie obrzucają „kwadraty”?
– Kiedyś tak było, teraz już tak nie działają. Albo poprawiają za pomocą „Orłana”, albo używają „Lancetów”. Oznacza to, że strzelają bardziej precyzyjnie.
– Przy okazji, czy używasz wabików – makiet sprzętu [celów pozornych]?
–Tak. Część makiet wykonujemy sami, część przywieźli nam wolontariusze. Mają akumulator z kablem – w nocy wygląda to jak prawdziwa armata. Rozrzucamy również w pobliżu śmieci, aby dać oznaki życia. Od czasu do czasu ludzie przychodzą smażyć tam kiełbaski.
– Czy to daje efekty?
–Tak. Nie zawsze to widzimy, ale czasami obsługa podjeżdża do miejsc, w których umieszczone są wabiki i mówi, że w pobliżu są leje po wybuchach. Ale „Lanceta” jeszcze nie złapaliśmy.
– Ale, na przykład, piechota wykryła cel, poinformowała o tym, to co dzieje się dalej – jaka jest kolejność działań?
– Sposobów jest kilka. Po pierwsze, piechota widzi coś i bezpośrednio kontaktuje się ze mną za pośrednictwem [internetowego] komunikatora kierowania walką, podaje mi przybliżone współrzędne i prosi o wykonanie rażenia ogniowego. Jeśli nie ma Internetu, używane są radiostacje, ale jest to wydłuża procedurę. Teraz niemal wszystkie bataliony piechoty mają „Mavic-a”, niektóre mają „Matric-y”, a niektóre – nawet jakieś „skrzydła”, czyli drony typu lotniczego. I to wszystko – streamują [przesyłają dane] z drona. Nie muszę nawet podawać współrzędnych, widzę, gdzie jest wróg i tam uderzam.
– Jaka jest szybkość waszej reakcji na taką wiadomość?
– Gdybyśmy zobaczyli coś w tej chwili (kiwa głową w stronę monitorów – UP), to trzy minuty – maksymalnie pięć, a tam spadłby pocisk. Działo może się po prostu rozwinąć i wystrzelić, albo może potrzebować czasu na przemieszczenie się, zajęcie stanowiska ogniowego i przećwiczenie działań obsługi – wtedy zajmie to 20-30 minut.
– Jaki powinien być minimalny cel, aby otworzyć do niego ogień? Ile osób, jakiego rodzaju fortyfikacje, jaki rodzaj sprzętu?
– Wszystko zależy od sytuacji. Może się zdarzyć, że trzeba będzie otworzyć ogień, na przykład, do trzech osób, jeśli są to operatorzy BSL-a. Nie ma potrzeby oszczędzania pocisków na „robaki”, jak nazywa je Magyar, ponieważ wyrządzą więcej szkód, jeśli zostaną pominięte. Oznacza to, że nie ma zasady „mniej niż 10 ludzi – nie otwieramy ognia”. W Sołedarze „Grupa Wagnera” opracowała taktykę [działania] małych grup bez sprzętu, abyśmy nie angażowali artylerii do ich niszczenia. Oznacza to, że 3-5 osób
z łopatami idzie się „okopać”, a grupy szturmowe natychmiast podjeżdżają za nimi,
i tak stopniowo posuwają się naprzód. Na naszym odcinku nie ma klasycznej ofensywy – kolumn, kompanii, plutonów na sprzęcie.
– Zauważyliście zastosowanie takiej taktyki w Sołedarze? Czy nie widzieliście tego w obwodach charkowskim i chersońskim?
– Nie, nigdy wcześniej nie atakowali w tak małych grupach. Nawiasem mówiąc, nie mają tylu pocisków, co na początku. Nawet nie pocisków, ale ładunków. Pocisk to żeliwna skorupa, może być z 1941 lub 1943 roku i nic się nie stanie, jeśli nikt go nie upuści i nie pęknie. Ale proch, czyli ładunek, niszczeje. Żyliśmy w tym samym państwie, a dokładniej, żyliśmy pod okupacją Związku Radzieckiego. Wiedząc, jakie mają magazyny i jak to wszystko przechowują, jestem pewien, że połowa z nich nie ma już prochu. Dlatego teraz też dużo oszczędzają. Prochu nie wsypuje się do puszek, tylko przechowuje w specjalnych woreczkach, które z czasem pękają. W związku z tym prędkość początkowa pocisku nie będzie już taka sama. Nie da się umieścić wszystkich pocisków w jednym pudełku jak cukierków.
– A co z jakością ładunków, które na Ukrainę dostarczają nasi partnerzy?
– Wszystko jest wysokiej jakości, nie ma żadnych zastrzeżeń. Na przykład otrzymaliśmy bułgarską amunicję 152 mm i jest jasne, że była dobrze przechowywana. Ich podejście do przechowywania było lepsze, niż nasze przed wojną.
Bachmut, Sołedar, Syrski
– Obecnie działacie na kierunku Bachmutu, a raczej na północ od Bachmutu. Jak długo tu jesteście?
– Od połowy listopada, 17-19.
– Jaka była wówczas sytuacja operacyjna? Z moich obserwacji wynika, że na początku grudnia sytuacja w Sołedarze, dzięki wytrzymałości 93. Brygady, była bardziej niż stabilna.
– Nie mogę powiedzieć, że wszystko trzymało się na 93-ciej. Faktem jest, że Rosjanie, jak powiedziałem, zmienili taktykę. Początkowo weszli ze sprzętem i dużą liczbą ludzi, a następnie zaczęli działać w małych grupach. Pamiętacie, jak w latach 2015-2017 istniała taktyka „żabich skoków”? Teraz zaczęli jej używać ponownie – poruszają się w małych grupach po 100-200 metrów. Gdyby szli w kolumnie, otworzyłbym ogień i zniszczył ich sprzęt, połowa z nich zostałaby ranna, a połowa by uciekła. A trzy osoby są trudne do złapania. Jedyną opcją jest znalezienie miejsca, do którego są podwożeni i z którego rozchodzą się w tych małych grupach. A pogoda była dla nas niekorzystna. Ciepła zima, niskie poziom chmur i BSL-e, które mogą latać na duże odległości, rzadko działają. Mówię za siebie, rzadko zdarzają mi się sytuacje, w których widzę na 15-20 kilometrów do przodu. Dlatego bardzo trudno jest namierzyć dwie ciężarówki „Kamaz”, które przywożą „wagnerowców” do punktu wyładunku, z którego następnie się rozchodzą. Jeśli pogoda będzie dobra, będziemy działać inaczej.
– Teraz, podczas naszej rozmowy, na zewnątrz jest bezchmurnie – czy to bardziej wam odpowiada?
– Jeśli pogoda jest bezchmurna, to ich „Lancety” zaczynają działać – wszystko jest tu ze sobą połączone. To prawo zachowania energii: dobra pogoda pomaga nam i im, zła pogoda – przeszkadza zarówno nam, jak i im. Chociaż przy złej pogodzie będą się nadal poruszać w grupach po 3-5 osób. Być może dlatego tak rozwinęła się sytuacja (w Sołedarze – UP).
– Co oznaczało przybycie generała pułkownika Ołeksandra Syrskiego na kierunek bachmucki?
– Nie mogę nic na ten temat powiedzieć.
– Był Pan na jego spotkaniu z lokalnymi dowódcami?
–Nie.
– Jak zareagowaliście na jego przyjazd pod Sołedar? Zmasowany atak na miasto już się rozpoczął.
– Czym tu się dziwić? Najtrudniejszy kierunek, przybywa dowódca. Na jego miejscu zrobiłbym to samo, aby zorientować się w terenie, zrozumieć go, a nie tylko przyjmować sprawozdania i meldunki podwładnych. Potem nikt nie powie, że siedzi tam, ukrywa się i tylko wysyła rozkazy. To osobisty przykład odwagi, nie boi się o swoje życie.
– Czy po jego przyjeździe wasze zadania na tym kierunku w jakiś sposób się zmieniły?
– To może coś zmienić dla piechoty, ale tak naprawdę nie obchodzi mnie, czy jest to obrona, czy natarcie. Jedyną zmianą jest to, że w ofensywie musimy wykonywać więcej przemieszczeń. Oznacza to, że jego przybycie nie wpłynęło na mnie, na brygadę, ani na wykonywanie naszych zadań. Maszyna pracuje – straty są zadawane.
– Czy Pana zdaniem armia ukraińska będzie w stanie utrzymać drogę Bachmut – Siwersk, która przechodzi przez Sołedar, i z której jest odgałęzienie do Słowiańska i Kramatorska?
– Nie mogę nic przewidzieć, jest zbyt wiele niewiadomych. Wszystko zależy od pogody, dostępności amunicji, stanu moralnego i psychicznego żołnierzy. A nawet od czegoś takiego jak szczepienia przeciwko COVID czy grypie (uśmiech – UP). (Według UP, od 6 lutego część drogi Bachmut – Siwersk znajduje się pod kontrolą armii rosyjskiej. Odgałęzienie do Słowiańska, Kramatorska i część drogi M03 w pobliżu Sołedaru jest pod kontrolą ognia armii ukraińskiej).
– Swoją drogą, czy wiadomości o dostawach zachodniego uzbrojenia, takiego jak „Leopardy”, wpływają na morale wojska?
– Oczywiście, że tak. Wszyscy rozumieją, że każde dodatkowe działo oznacza co najmniej 15 trafionych celów dziennie. To wzrost ogniowego oddziaływania na przeciwnika! Oni też nie są tam nieśmiertelni.
– Jaki jest stosunek artylerii ukraińskiej i rosyjskiej na kierunku Bachmutu?
– Teraz – jeden do jednego.
– Niedawno wspięliśmy się na szczyt między Chasiw Jar i Bachmutem i obserwowaliśmy działanie artylerii ukraińskiej i rosyjskiej – momentami wydawało się, że ukraińska artyleria jest potężniejsza.
– Mogę ci powiedzieć, dlaczego nasi strzelają więcej – to ta sama interakcja. Kiedy nasza piechota prosi o ogień, nie odmawiamy jej. A ich artyleria niewiele im pomaga. Uważają, że pocisk jest wart więcej niż zwolniony „zek”. Ale tutaj też nie powinniśmy się uspokajać, bo może być tak, że gromadzą amunicję i nie chcą jej zużywać na wsparcie 5-10 osób. „Kobiety będą rodzić, a pociski musimy kupować”.
– Czy dobrze rozumiem, że ukraińska armia ma siłę i środki, aby nadal utrzymywać Bachmut?
– Tak.
– Czy w najbliższych miesiącach, np. do marca, utrzymamy ten kierunek?
– Nie mogę powiedzieć na pewno. Jaka jest tam główna koncepcja… Trzymać, aby utrzymać? Jeśli pojawią się korzystniejsze linie lub jeśli wróg wywrze jeszcze większą presję… Nie mamy „kobiet do rodzenia” – najbardziej cenimy ludzi. Co więcej, jeśli jest to normalnie wyszkolony i zmotywowany żołnierz, kluczowy specjalista, jego strata będzie oznaczać porażkę na danym kierunku. Nie ma nawet znaczenia, jaki rodzaj wsparcia zostanie tam wysłany: nie ma specjalisty – to koniec. Wszystko będzie zależało od sytuacji. Na razie nie sprowadzają ciężkiego sprzętu do ataku. Myślę, że można działać do wiosny.
Tłumaczenie: Tomasz LISIECKI